Logowanie
zapamiętaj mnie
 
Media
Tutaj jesteśmy
CHAMONIX 2010

fot. Sławek Skrzeczyński photofactory.waw.pl

 

W tym roku udało się zrealizować nasze wielkie marzenie, czyli wyjazd do Chamonix. Ruszyliśmy w trzyosobowej ekipie – Mateusz Zabłocki, Sławek Skrzeczyński (fotograf) i niżej podpisany, czyli Jerzy Rostafiński. Wyjazd odbywał się pod patronatem Klubu Wysokogórskiego Warszawa oraz m.in. portalu ski2die.pl. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę, przez 11 dni (z małymi wyjątkami) świeciło słońce. Było wręcz za gorąco – już od rana śnieg na południowych stokach zmieniał się w mokrą kaszę, ale za to spanie w namiocie nie było przykrością.

 

Pierwsza noc w Chamonix

 

Na miejsce dojechaliśmy późno w nocy, więc położyliśmy się spać koło samochodu na parkingu pod kolejką na Midi. Rano powitało nas słońce i lekki mróz (pierwsze dwa dni naszego pobytu, były, jak się okazało, dwoma ostatnimi zimy). Spokojnie przepakowaliśmy sprzęt i po południu wjechaliśmy na Aiguille du Midi skąd z ciężkimi plecakami zjechaliśmy na przełęcz poniżej schroniska Cosmique, gdzie rozbiliśmy namiot.
Następnego dnia zjechaliśmy pod kuluar Gervasuttiego na Mont Blanc du Tacul. Niestety słoneczna ekspozycja w połączeniu z małą ilością śniegu uczyniły linię nieprzejezdną – wystawały kamienie i lód. Ruszyliśmy więc dalej by rozejrzeć się po okolicy i zweryfikować nasze plany.

 

Pod kuluarem Gervasuttiego - zmiana planów

 

Wybór padł na żleb obok Grand Capucina (Breche du Carabinier). Była to przyjemna rozgrzewka, jakieś 45 stopni, śnieg taki sobie. Dowleczenie się z powrotem do namiotu (tym razem pod górę) zajęło nam mnóstwo czasu – jednak wysokość dawała się nam mocno we znaki.
Rano trzeciego dnia przywitały nas chmury, które jak się później okazało miały już nas nie opuścić tego dnia. Widoczność malała bardzo szybko, na szczęście był to jedyny taki dzień w czasie całego wyjazdu. Zwinęliśmy namiot i podeszliśmy na Midi, gdzie przez prawie dwie godziny czekaliśmy na poprawę pogody.

 

Aiguille du Midi w chmurach

 

Niestety zła pogoda zmusiła nas do powrotu. Sławek z najcięższymi rzeczami wrócił kolejką, a my postanowiliśmy pokonać lokalny klasyk – Valle Blanche. Widoczność na poprzecinanym szczelinami lodowcu spadała momentami do kilkunastu metrów. To jednak muldy, które tworzyły się w najwęższych miejscach zszokowały nas najbardziej – setki ludzi zjeżdżających tamtędy codziennie z przewodnikami powodują, że ciężko mówić o jakimkolwiek freeride.

 


Czwartego dnia mieliśmy odpoczywać i chodzić po mieście, a tu jak na złość pełna lampa. Podjęliśmy decyzję o ponownym wyjechaniu na Midi i próbie zjazdu kuluarem Cunninghama (Passarelle), a odpoczynek odłożyć na dzień następny. Aby dostać się do wybranej drogi trzeba zjechać na linie do żlebu i dalej do miejsca, gdzie będzie dostatecznie dużo śniegu by przypiąć narty. Pierwsze metry (z kładki pomiędzy iglicami skalnymi) są mocno eksponowane i mocno emocjonujące. Na nartach pokonuje się ponad 2000 metrów przewyższenia (my około 2200, z powodu braku śniegu nie dało się dojechać do samej doliny). Pierwszy żleb ma jakieś 50 stopni w górnej części, potem trawers lodowca, zejście do drugiego żlebu i nim już na lodowiec Bossons. Tego dnia walący się blisko nas serak przypomniał nam, że godzina 15 i kilkanaście stopni ciepła nie są optymalnymi warunkami do poruszania się w takim terenie. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Sam zjazd jest godny polecenia – łatwy dostęp, nietypowy początek i końcówka w samym Cham – super!


Po dniu odpoczynkowym wjechaliśmy kolejką na Montenvers, a następnie na fokach podeszliśmy do schronu Le Couvercle, skąd następnego ranka podeszliśmy pod pod Aiguille Verte (4122). Naszym kolejnym celem miał być kuluar Whympera (55 stopni, potem 50, 600 metrów).

 

W podejściu

 

Niestety nasza aklimatyzacja i kondycja okazały się bardzo słabe. Do góry planowaliśmy 3 godziny, po 5 Mateusz dotarł do grani szczytowej, natomiast mi zabrakło kilkudziesięciu metrów. Zrobiło się już bardzo ciepło, a ja czułem się fatalnie. Mateusz po chwili zaczął zjazd, ja korzystając z uprzejmości Francuza zrobiłem 4 zjazdy na jego linach. Niżej poczułem się lepiej i we dwóch kontynuowaliśmy zjazd w kierunku bariery skalnej, która podcinała żleb. Mateusz zaliczył bardzo nieprzyjemne obsunięcie ze spadającym śniegiem nad samym progiem na szczęście uniknął najgorszego.

 

"Akcja ratunkowa" po upadku Mateusza

 

Krótkim zjazdem na linie dostaliśmy do bocznego żlebu i już bez większych przygód dotarliśmy na dół. Niestety nie zdążyliśmy na powrotną kolejkę do Cham, więc musieliśmy ostatnie kilkaset metrów do doliny zejść szlakiem przez las.
Ósmy dzień zaczęliśmy od wjazdu na Grand Montets i zjazdu pod nasz ostatni cel – kuluar Gigord (55 stopni, 300 metrów) w północnej ścianie Petit Aiguille Verte. Wreszcie cień i dobry śnieg. Żeby wpiąć narty musieliśmy wykopać półkę. Była to najstromsza linia wyjazdu – cały czas ponad 50 stopni, a na dole emocjonujący skok przez szczelinę brzeżną (która sprawiła nam spory kłopot w drodze do góry). Zjazd wspaniały, choć Mateusz zgubił gogle. Łatwy dostęp z kolejki, północna ekspozycja i stromizna czynią go idealnym wstępem przed poważniejszymi celami. W drodze na dół „pobawiliśmy” się jeszcze pomiędzy serakami, a namiot rozbiliśmy na lodowcu Argentiere.

 

Jerzy Rostafiński

 

Lodowiec i dolina Argentiere


Nasz ostatni dzień na nartach, a brakowało już totalnie sił tak fizycznych, jak i psychicznych, spędziliśmy na nie zjeżdżonym (o co naprawdę trudno!) polu śnieżnym.
Generalnie zakładaliśmy, że zrobienie 3 zjazdów jest realne w takim czasie. Niemile zaskoczyła nas ilość śniegu i wysokie temperatury. Większość planowanych linii była niedostępna. Wiem, że to oczywiste i banalne, ale działanie w masywie Mont Blanc skalą i powagą bardzo się różni od naszych Tatr. Nie chodzi tylko o szczeliny, ale większość zjazdów wymaga dwóch dni akcji górskiej, a wysokość też robi swoje.
Klasa zjazdów i ich liczba, a nawet sam klimat Chamonix powoduje, że jest to obowiązkowy punkt na freeride’owej mapie świata i na pewno tam wrócimy.

 

Mateusz Zabłocki podczas zjazdu z Breche du Carabinier


Polecamy:
Przewodnik: Mont Blanc and the Aiguilles Rouges autorstwa Anselma Baud (po francusku, bądź angielsku). Mnóstwo informacji jest oczywiście w internecie. Od opisów zjazdów, po filmiki. Korzystaliśmy m.in. ze świetnego bloga http://www.tobiasgranath.com/. Wybierając zjazdy kierowaliśmy się ich historią i odpowiadającym nam trudnościom. Niestety warunki na miejscu zweryfikowały nasze plany.
Sprzęt: poza oczywistościami, czyli zestawem lawinowym, fokami, dziabą i rakami zabieraliśmy uprzęże i linę, a także podstawowy sprzęt do budowy stanowisk. Wiele czasu spędza się na lodowcach, które rzeczywiście są pełne szczelin – oprócz dodatkowej ostrożności warto umieć wyciągnąć partnera, gdyby stało się najgorsze. Zasięg telefonów komórkowych był w prawie wszystkich miejscach. Mieliśmy także turystycznego GPSa – znalezienie drogi we mgle na polach śnieżnych może być trudne. Używaliśmy śpiworów puchowych (900g) i kurtek z primaloftu, które w zastanych warunkach zapewniały pełen komfort termiczny.
Noclegi: w kwietniu działał tylko Camping des Deux Glaciers, oczywiście są rozliczne hotele i pensjonaty. W górach jest rozbudowana sieć schronisk i schronów. Część zimą ma dostępny winter room – bez obsługi, tylko drewno na opał i koce. Można się rozbijać na noc w zasadzie wszędzie, ale teoretycznie należy zwijać namiot na dzień. My zostawialiśmy i nie było żadnego kłopotu.
Dojazd: samochodem z Warszawy ponad 1600 km. Można samolotem do Genewy i dalej autobusem.

 

Na campie


<< powrót
Komentarze
21-05-10 12:17:40 Gnali
mocny temat, gratulacje panowie :)

Dodaj komentarz

Jeśli posiadsz konto na ski2die.pl to się zaloguj. Jeżeli jeszcze nie masz, a chcesz mieć, to już teraz może się zarejestrować.
© 2003-10 Ski2Die. All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Concept: LeSki&SanczO
Design: SanczO